sobota, 29 czerwca 2013

Muffinki z Malibu


Cudnie kokosowe z delikatną nutą likieru i serkiem mascarpone. Z wierzchu lekko chrupkie, w środku delikatna tekstura, a na szczycie babeczki dwukolorowy krem i perłowa posypka. Skoro może być sernik lub tort z likierem kokosowym to dlaczego nie może być mniejszej wersji ciast? Coś idealnego żeby zaskoczyć :D

Ciasto:
3 jajka
750 g śmietany 18 % (najlepiej kremowej Pilos)
600 g mąki
375 g cukru
150 g wiórków kokosowych
9 łyżek likieru Malibu lub innego likieru kokosowego
240 ml oleju
1,5 łyżeczki sody
4,5 łyżeczki proszku do pieczenia

Mąkę przesiewamy z sodą i proszkiem do pieczenia do mniejszej miski. Dodajemy wiórki i cukier i mieszamy suche składniki.
Jajko roztrzepujemy w większej misce, dodajemy olej i śmietanę i wszystko razem łączymy.
Suche składniki łączymy stopniowo z mokrymi mieszając aż do dokładnego połączenia się składników.
Papilotki (umieszczone w specjalnej blasze z otworami) lub formy silikonowe napełniamy ciastem do 2/3 ich wysokości i pieczemy 20 min w piekarniku nagrzanym do 180 stopni. Po upieczeniu odstawiamy do ostudzenia.

Krem:
500 g serka mascarpone
800 ml śmietanki 30 %
ok 1 szklanki cukru pudru
4 łyżki likieru Malibu lub innego likieru kokosowego
różowy barwnik spożywczy w żelu Wilton (lub inny kolor)
a do dekoracji wiórki kokosowe, posypka lub owoce.

Śmietankę ubijamy na sztywno dodając stopniowo cukier puder i pilnując czy stopień słodkości nam odpowiada.
Serek miksujemy z likierem. Następnie stopniowo dodajemy go do ubitej śmietanki miksując na małych obrotach. Gdy całość będzie gotowa dzielimy masę na dwie części w oddzielnych miskach. Do jednej z nich dodajemy barwnik spożywczy za pomocą trzonka łyżeczki, (dodajemy go po trochu uważając, aby nie ubrudzić łyżeczki masą, w przeciwnym razie bierzemy nową) masę miksujemy, aby barwnik się rozprowadził i dodajemy go dopóki nie uzyskamy pożądanego koloru.
Obie miski z kremem wstawiamy na 20 min do lodówki, potem przekładamy masy do rękawów cukierniczych lub szpryc i dekorujemy babeczki najpierw jednym, a potem drugim kolorem kremu. Można też dekorować za pomocą łyżki lub szpatułki. Posypujemy wiórkami, posypką lub układamy owoce i GOTOWE :)
Całość przechowywać w lodówce.

Smacznego ;)

Dora.

Straszny film 5


Straszny film 5

Nie wszystkie recenzje muszą być wychwalające, dlatego też ta akurat będzie dość krytyczna. Otóż ostatnio wreszcie udało mi się obejrzeć "Straszny film 5", na który wyczekiwałam. Niestety zawiodłam się i to bardzo, gdyż nie tego oczekiwałam. Nie podobał mi się ani mnie nie rozbawił w żadnym stopniu. Jest to kolejny dowód na to, że każda kolejna część danego filmu jest coraz to gorsza (nie wszędzie, ale w 90% się sprawdza). 



Każdy lubi co innego. Jednym się ten film podoba, ma on swoich wiernych fanów, a inny patrzą na niego srogim okiem lub w ogóle nie patrzą, bo obleśny humor wprost odrzuca momentami. Skoro już jesteśmy na temacie humoru to moim zdaniem stanowcze NIE. Przekracza wszelkie granice dobrego smaku i sam sobie psuje opinię poprzednich części. Nie umywa się wręcz do śmiesznych sytuacji, wypadków, gagów i tekstów jakimi twórcy bawili nas od 1-szej do 4-tej części. Tak jak do tej pory Straszny Film kojarzył nam się z żartem, pozytywną głupawką i humorystycznymi rekwizytami, tak ta część przekreśliła to wszystko już w ciągu pierwszych maksymalnie 10 minut.



Sceny z innych filmów widać, że wybrane na chybił trafił i odegrane w niezbyt rozumny i śmieszny sposób. Od razu rzuca się w oczy, że sceny były robione, aby na siłę wycisnąć z widza chociażby małe parsknięcie. Tandeta i prostactwo wprost wypływają z ekranu przy każdej nowej scenie, tradycyjnie została użyta muzyka z "Benny Hilla", która już się troszeczkę odwidziała, zwłaszcza, gdy wydarzenia dziejące się do niej nie odwracają uwagi właśnie od ścieżki dźwiękowej.

"Straszny Film 5" stara się nam wyśmiać filmy takie jak: "Paranormal Activity", "Czarny łabędź", "Geneza planety małp", ale niestety w sposób coraz mniej smaczny. Co najlepsze, dowiedziałam się, że jednym z autorów scenariusza i zarazem producentem jest David Zucker, współautor klasycznych komedii znanym wszystkim - "Naga broń" i "Czy leci z nami pilot". Niestety według mnie w ten sposób się nieco pogrążył, bo odczucia co do tego filmu, a tamtych klasyków są nad wyraz niezbyt dobre. 



Może i obejrzenie poprawia nastrój, ale nie napalajcie się na Misia Teda, gdyż to, że jest na okładce wcale nie odznacza, że go zobaczycie w filmie. Właśnie to mnie zirytowało, jak można umieścić na 'plakacie' wszystkich aktorów, którzy tam grają plus postać, która nawet na sekundę się nie pojawia na ekranie. Potem się dziwić, dlaczego niektórzy wychodzą z kina niezadowoleni, bo oczekiwali, że Ted wyciągnie jakieś mega bongo. 

Nie wiem co mogę wam jeszcze powiedzieć, jeśli nie macie co robić wieczorem to śmiało oglądajcie, bo nic nie stracicie. Jednak jeśli nie chcecie się zniesmaczyć do granic możliwości to może lepiej odpuścić. Ja obejrzałam, nie żałuję ani nie czuję, żebym coś straciła, gdybym nie oglądała, po prostu jestem w dużym stopniu zawiedziona tą 'komedią'.

Dora.



środa, 26 czerwca 2013

Ostre przedmioty


Ostre przedmioty.

Od razu mogę powiedzieć, że książka jest napisana w świetnym stylu i chyba przypadnie do gustu każdemu kto ją przeczyta. Autorkę, Gillian Flynn, znam z innych książek, również napisanych w podobnym stylu, czyli lekkim i przyjemnym, co pozwala zatracić się w fabule. Ta akurat jest jej debiutem i już właśnie pierwsza książka pozostawia o niej dobrą opinię. Słyszałam również opinie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie yłby w stanie stworzyć tak przerażająco niepokojącej fabuły i bohaterów. To mnie zaciekawiło i postanowiłam sama się o tym przekonać.

Camille Preaker to główna bohaterka i wszystko co się dzieje poznajemy właśnie od jej strony. Poznajemy ją, gdy właśnie opuszcza klinikę psychiatryczną po krótkim pobycie w niej. Pracuje jako reporterka i właśnie wraca do pracy, ma zlecenie wrócić do swojego rodzinnego miasta i ma za zadanie napisanie artykułu na temat tajemniczych zabójstw małych dziewczynek. Niestety kiedy wraca, wspomnienia z dzieciństwa powracają, nie utrzymywała kontaktu z rodziną, a matka jej nie kocha. Czuje się nie najlepiej w rodzinnym miasteczku, nikomu nie podoba się to, że pisze artykuł na taki temat, a najbardziej nie podoba się to jej matce. Próbuje sama zbierać materiały i rozwiązać tą przedziwną zagadkę. Jednakże jej przyrodnia siostra i matka starają jej się to utrudnić za wszelką cenę. Okazuje się też, że aby odkryć zagadkę tajemniczych morderstw musi się najpierw zmierzyć ze swoją przeszłością, która jest bardziej bolesna niż by się to wydawało. Próbuje przed nią uciec, w tym czasie wdaje się w romanse, które mącą jej w głowie, stara się nie zwariować, próbuje się skupić na zadaniu, ale to jest coraz trudniejsze, a okrutna przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Czy uda jej się odnaleźć? Czy zmierzy się z przeciwnościami i stawi czoło temu co bolesne? Czy rozwiąże zagadkę zabójstw? Tego Wam nie mogę zdradzić :p, gdyż prawda jest coraz to bardziej szokująca i wprawia czytelnika z chęć samodzielnego odkrycia wszystkiego.

Camille jest bardzo specyficzną postacią, odpycha nas od siebie, a jednocześnie przyciąga. Nie martwi się co o niej pomyślimy, tylko szczerze wyznaje swoje przemyślenia i obawy. Nadal jest chora psychicznie, trochę mniej niż przed pójściem do kliniki, ale ciągle nie umie sobie ze sobą porazić. Wstydzi się samej siebie, swojego umysłu i ciała, które wciąż nie daje o sobie zapomnieć. Z czasem przestaje się zwracać uwagi na wady głównej bohaterki i skupiamy się coraz bardziej na rozwiązaniu zagadki, której koniec może nas zaskoczyć i odrzucić, ale jest wart czekania.

Sama opowieść jest bardzo oryginalna, w ciągu czytania nie da się pomyśleć, że to już było, czy, że nudne i nie chce się dalej czytać. Wręcz przeciwnie. Całość jest tak skonstruowana, że z kartki na kartkę ciekawi i fascynuje coraz bardziej. Ze zniecierpliwieniem czeka się do końca, a dzięki temu, że pisana jest dość lekko, można ją pochłonąć w jeden dłuższy wieczór.

"Ostre przedmioty" to thriller z domieszką romansu, którego naprawdę nie jest dużo i nie jest przesłodzony. Wzbudza strach, niewielkie obrzydzenie i składnia czytelnika do przemyśleń nad ludzką natura i psychiką. Autorka umiejętnie wciąga w wir intryg, zawiłości i wspomnień. Inteligentnie i zabawnie opisuje każdy szczegół, a przy tym nie traci psychologicznego punktu widzenia, który daje o sobie subtelnie znać co jakiś czas.

Zdecydowanie stwierdzam, że książka zalicza się do grona tych nie wielu, które potrafią mocno zszokować i oderwać czytelnika od codzienności. Powinna się spodobać czytelnikom kryminałów, thrillerów i dramatów. Nawet wielbiciele horrorów mogą być nią zachwyceni, gdyż o wiele przerażająca jest myśl, że to mogło zdarzyć się na prawdę, niż czytanie o rzeczach niemożliwych.

Polecam ;)

Dora.

sobota, 22 czerwca 2013

Lava cake


Niby upał i duchota, ale takie ciastko jest dobre na każdą pogodę mimo, iż jest na ciepło ;) Jest wręcz przepyszne, smakowało nawet mnie - osobie, która nie jada i nie lubi czekolady. Za to lubię robić ciasta z czekoladą, a to akurat mnie pokusił bardzo i spróbowałam. Cudowne połączenie miękkiego ciasta z płynną czekoladą, wszystko rozpływa się w ustach. Co najlepsze, przepis jest bardzo prosty i nie wymaga nie wiadomo jakiego sprzętu i mnóstwa czasu. Można też wypływającą ze środka ciemną czekoladę, zastąpić białą, co będzie dawało jeszcze wspanialszy efekt. A więc do dzieła ;)

Składniki na dwie porcje (kokilki) :
2 tabliczki czekolady (75 % kakao)
2 jajka (oddzielić białka od żółtek)
2 łyżeczki cukru
2 łyżki masła

Z czekolady odłożyć 4 kostki czekolady (to one będą wypływać potem z ciasta, więc można też użyć białej tak jak wcześniej pisałam). Resztę ciemnej czekolady (75% kakao) rozpuścić w kąpieli wodnej, a najlepiej na parze - na dno garnka wlać trochę wody, postawić na ogniu i gdy zacznie parować położyć na garnku plastikową miseczkę z czekoladą, gdy już zostaną małe grudki czekolady, zdjąć miseczkę z garnka i mieszać czekoladę dalej do jej całkowitego rozpuszczenia. 
Dodać do czekolady cukier i wymieszać. Kiedy trochę ostygnie dodać żółtka i ubite wcześniej na sztywno białka.
Piekarnik rozgrzać do 200 stopni. Kokilki wysmarować masłem i wlać czekoladową masę. Do każdej włożyć w środek po 2 odłożone wcześniej kostki czekolady i odstawić na 15 min na bok. Potem wstawić do piekarnika i piec 9 - 10 min, ciastka idealnie wyrosną. Po upieczeniu odstawić na 3 min. 
Ciastka wyłożyć na talerz odwracając kokilkę i ciastka są gotowe do podania natychmiast. Można ozdobić je rozpuszczoną czekolada, polewą czekoladową, bitą śmietaną, lodami, owocami itd. :D

Smacznego.

Dora.

wtorek, 18 czerwca 2013

Kac Vegas III


Kac Vegas III

Ostania część trylogii fantastycznej komedii dla każdego. Jeden z głównych bohaterów jest prywatnie abstynentem, więc nawet i takim na pewno się spodoba. W tej części słynna Wataha będzie się borykać z innymi problemami niż kac i syndrom dnia poprzedniego.

Nasi ulubieni bohaterowie nie będą walczyć o udany ślub tak jak było w poprzednich Kac Vegas. Dla odmiany przyjaciele muszą odnaleźć Pana Chowa, mafiozę znanego już wcześniej, małego chińczyka lubiącego na potęgę kokę i mężczyzn. Ukradł on jednemu szefowi mafii złoto warte 21 milionów zielonych. Tym razem stawką jest życie kumpla, Doug'a, któremu po prostu wpakują kulkę w łeb jeśli koledzy zawiodą. Oczywiście nie zabraknie tu coraz większych kłopotów i głupich sytuacji, z których ledwo co się wyplączą.



Niestety co najgorsze trójka przyjaciół jest mniej zabawna niż wcześniej. Mają mniej śmiesznych tekstów i zachowań,pomimo sytuacji dających ogromne pole do popisu. Mogli się bardziej postarać moim zdaniem co do Douga, Stu i Phila, bo Alanowi i Chow jednak nie poskąpili śmiesznych dialogów. Ta ostatnia dwójka jest na ekranie częściej niż reszta i co z tego nawet, że mają lepsze gadki skoro brakuje tych trzech facetów do smaku. Chow i Alan odbywają wewnętrzną wędrówkę co na koniec skutkuje tym, że nie będą już tymi samymi szaleńcami. Alan wydorośleje i uleci z niego 40-letnie dziecko, a Chow weźmie się w garść i opanuje.

Żałuję, że scenarzyści zrobili z fajerwerkowej komedii pełnej ironicznych i zabawnych tekstów, film sensacyjny z dodatkiem humoru ze znanego wszystkim Kac Vegas. Akcja pędzi jak rakieta, co nie pozwala się nudzić widzowi, Phil, Stu i Alan co rusz ładują się w inne i gorsze tarapaty. Efektów specjalnych też nie poskąpiła wytwórnia, więc można powiedzieć, że cała otoczka jest "na bogato".



Nic więcej o tym filmie nie można powiedzieć. Recenzja biedna tak jak ogołocona została idea filmu, czyli męska solidarność, przyjaźń, poszukiwania odpowiedzi na pytanie "co się stało w nocy?". Krótko mówiąc, członkowie Watahy postanawiają się całkowicie ustatkować, Alan się żeni, a Kac Vegas 3 jest najgorszym filmem ze wszystkich trzech, jednak to nie oznacza, że nie warto go obejrzeć :P

Dora.





Obsydianowe serce


Obsydianowe serce.

Natknęłam się na nią w jednym z namiotów, które są wystawiane, aby wyprzedawać najróżniejsze książki. Można w nich znaleźć niezwykłe lektury, które w księgarniach rzadko kiedy można dostać. Tytuł i okładka od razu mnie zafascynowały i zachęciły do przeczytania. Bardzo lubię połączenie humoru, opowieści gotyckiej z odrobiną steampunku i szczyptą fantastyki. Niestety troszeczkę się na niej zawiodłam, bo nie miała w sobie tego wszystkiego czego oczekiwałam. Ale najpierw trochę o samej książce.

"Obsydianowe serce" jest pierwszym tomem dwutomowej serii książek i jedną z niewielu współczesnych książek o fantastyce niemieckiej. Jest też to debiut niemieckiej pisarki na rynku polskim. Możliwe, że z pomocą tej książki dołączy do niewielkiego grona niemieckich pisarzy, którzy cieszą się nienaganną opinią wśród szerokiego grona polskich odbiorców.

Przenosimy się do Monachium w Bawarii, do XIX wieku. W pewnym znanym hotelu spotykają się śledczy, którzy są na tropie tajemniczej księgi. Ich przeciwnikami są członkowie tajemnego Bractwa Światła chcący pierwsi zdobyć księgę dla swoich niecnych celów, a także osoby indywidualne jak np. zamożna panna szukająca męża. Niestety całe poszukiwania owej tajemniczej księgi zamieniają się w polowanie na nieznaną nikomu istotę, która przez klątwę została uwięziona w tymże hotelu. Co ciekawe, a zarazem dziwne tajemniczy stwór również pragnie zdobyć księgę, a także serce zamożnej panny znanej jako miss Corrisande Jarrencourt. Zostaje ona wplątana w walkę między magicznym stworzeniem a śledczymi, staje się też główną postacią całego zamieszania. Czy łatwo jest tropić potwora, szukać tajemnej księgi i skupić się na pięknej pannie starając się przestrzegać jednocześnie skomplikowanych zasad XIX-wiecznej etykiety, której pod żadnym pozorem nie można było złamać, gdyż groziło to hańbą?

Wydaje się, że już to już gdzieś było. Przedmiot, który każdy chce posiąść dla swoich celów, który trzeba znaleźć zanim wpadnie w niepowołane ręce, tajemniczy magiczny stwór, którego trzeba wytropić i piękna panna, która wbrew własnej woli zostaje wplątana w intrygi. Jednakże nie do końca, bo "Obsydianowe serce" ma coś czego inne książki nie zawsze mają - dar snucia tak interesującej i dynamicznej historii, że nie sposób się oderwać, gdyż czyta się to z wielką przyjemnością i zaciekawieniem. Do tego wszystkiego bohaterowie przedstawieni indywidualnie i każdy z nich posiada inne cechy co tworzy jedną wielką sprzeczność. Co więcej miłośnicy dawnych strojów na pewno z lubością będą nurzać się w XIX-wiecznej opowieści, ubiory przedstawiane są co do każdego szczegółu, co pozwala lepiej sobie wszystko wyobrazić. Całe to towarzystwo jest niezwykle barwne w swoich sprzecznościach, cechach i motywacjach. Nieoczekiwane zmiany akcji doprowadzają do spotkań pomiędzy nimi, a te zaś do zabawnych, ciekawych i tragicznych sytuacji.

Wielkiego minusa daję za to, że zaciekawiło mnie to co było napisane na okładce książki: "dozy czarnego humoru" i "szczypty steampunku". Niestety dozy czarnego humoru nie ma, ale sam humor jako taki jest. Wyśmiewa konwenanse obyczajowe i elity społeczne. Jest on nad wyraz delikatny, aczkolwiek wyczuwalny. Nie wiem jak u Ju Honisch wygląda "szczypta", ale na pewno jajecznicy by nie przesoliła ani trochę. Bardzo malutko tego czego oczekiwałam, lekki gotyk jest to fakt, ale steampunku trzeba się niestety naszukać. Bardziej skupiła się na strojach z XIX wieku, zachowaniu, etykiecie i obyczajach niż dodatku tego co było "obiecane" na okładce i odwrocie książki.

Ubolewam nad tym, że powieść została podzielona na dwie części, bo w pierwszej widać dość dużą rozbieżność i denerwujące niedokończone sytuacje, które na pewno znajdą swój dalszy ciąg w drugim tomie. Nie raz się już spotkałam z narzekaniami czytelników i recenzentów, że autorzy książek niepotrzebnie dzielą swoje powieści na dwie, trzy lub więcej części. Może i jest to dla nich, nie wiem, wygodne, czy dobre dla księgarni, ale na pewno nie dla odbiorców, którzy powinni być bardziej brani pod uwagę, w końcu to oni kupują i czytają dzieła pisarzy.

"Obsydianowe serce" jest godne uwagi, to na bank, zwłaszcza jeśli ktoś lubi odrobinę historii, romansu, intrygi z posypką sensacji i kryminału. Jednak uważam, że chyba, aby wydać ostateczny werdykt trzeba się zapoznać również z drugą częścią, za którą się właśnie biorę ;)



Dora.

sobota, 15 czerwca 2013

Czekoladowe pancakes


Puszyste amerykańskie naleśniki z kawałkami czekolady. Smakiem przypominają połączenie racuchów ze znanymi nam naleśnikami. Można podawać je z różnymi dodatkami np. roztopiona czekolada, truskawki, jogurt naturalny, serek wiejski. Kombinacji jest nieskończenie wiele :D

Ciasto:
2 jajka
1 szklanka mąki
2/3 szklanki mleka
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody
1 łyżka kakao
1 łyżeczka cukru
25 g ulubionej czekolady (bez nadzienia)

Jajko roztrzepać, dodać mleko i mąkę i mieszać, aby powstała konsystencja gęstej śmietany. Dodać proszek do pieczenia, sodę i cukier i mieszać dalej. Czekoladę pokroić na nie duże kawałki i dodać do ciasta.
Rozgrzać patelnię i smażyć na suchej patelni. I gotowe :D

Idealne na śniadanie, podwieczorek czy zwykłą przekąskę.

Smacznego.

Dora.

piątek, 14 czerwca 2013

Cytrynowe zielone babeczki z kremem i kiwi


Cudownie zielone i orzeźwiające babeczki na słoneczną pogodę :D Wpadłam na ten pomysł przez duszną pogodę, bo chciałam czegoś nowego i świeżego. Cytrynowy smak dodaje im świeżości, krem delikatności, a zielony kolor sprawia, że jemy oczami. Mięciutka struktura ciasta i delikatny krem wprost rozpuszczają się w ustach.
Użyłam zielonego barwnika spożywczego w żelu firmy Wilton.

Ciasto:
5 jajek
1 szklanka cukru
1 łyżeczka cukru waniliowego
1 1/2 szklanki oleju
sok, miąższ i skórka z jednej cytryny
2 szklanki mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki sody
szczypta soli
barwnik w żelu firmy Wilton

W dużej misce roztrzepać jajka i utrzeć z cukrem i cukrem waniliowym. Dodać olej oraz sok miąższ i skórkę z cytryny (startej na małych oczkach) i dobrze wszystko ze sobą połączyć za pomocą trzepaczki. Do mniejszej miski przesiać mąkę, dodać proszek do pieczenia, sodę i sól. Wszystko ze sobą wymieszać i stopniowo dosypywać do składników w dużej misce. Następnie trzonkiem łyżeczki stopniowo dodawać po trochu barwnika dokładnie go rozprowadzając w cieście za pomocą trzepaczki, aż do uzyskania pożądanego koloru.
Ciasto przełożyć do papilotek (powinny być umieszczone w specjalnej formie z otworami) lub silikonowych formy, do połowy ich wysokości. Piec 18 min w nagrzanym piekarniku do temperatury 175 stopni. Po upieczeniu odczekać aż ostygną.

Krem:
800 ml śmietanki 30%
250 g serka mascarpone
trochę skórki z cytryny
cukier puder
kiwi

Śmietankę ubić mikserem na sztywno na dużych obrotach, w między czasie dodać skórkę z cytryny i cukier puder w ilości takiej, aby słodkość nam samym odpowiadała. Następnie dodać serek mascarpone i miksować go ze śmietanką na małych obrotach dopóki grudki nie znikną.
Krem przełożyć do rękawa cukierniczego bądź szprycy i udekorować babeczki. Można też udekorować po prostu nakładając go łyżką ;) Kiwi pokroić na plasterki lub półplasterki i położyć na wierzchu. I gotowe :D

Smacznego !

Dora.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Kostnica



Kostnica.

Dzisiaj coś z kategorii horrorów, mimo, że nie jest straszny, ale całkiem dobry do obejrzenia :) Niektórym jest to pewnie znany film, ponieważ jest on z 2005 roku, ale znajdą się też ci, którzy go dopiero poznają. Przypomniałam sobie o nim nie dawno i stwierdziłam, że można by do niego wrócić.

Wyreżyserował go twórca "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną", dzięki czemu wyrobił sobie duże uznanie wśród widzów - Tobe Hooper. Niektórzy uważają "Kostnicę" za spadek jego formy, inni zaś, że wręcz przeciwnie, że znów wracał na swój dawny poziom.



Rodzina, matka i dwójka dzieci, przeprowadza się do Kalifornii, aby rozpocząć nowe życie. Wprowadzają się do dawnego domu pogrzebowego w malutkim miasteczku, który ma swoje umiejscowienie koło cmentarza, a w sumie prawie, że na nim. Mimo wszystko, matka postanawia czerpać dochody, których bardzo potrzebują, prowadząc od nowa właśnie dom pogrzebowy.
Po mieście krąży pewna legenda, według, której Bobby Folwer (jeden z braci i zarazem właścicieli owego domu) wciąż żyje na tym właśnie cmentarzu. Z tego powodu mieszkancy małego miasteczka boją się choćby przejść obok tego domu. Po pewnym czasie rodzina odkrywa, że coś jednak czai się w piwnicach ich nowego domu.

Wszystko brzmi ciekawie, ale tak jak na początku napisałam, nie jest to wielce straszny film, mimo, że zaliczany jest do kategorii horrorów. Oglądając mogą się lekko włosy zjeżyć, ale nie jest to film wbijający w fotel z przerażenia. Jednakże mimo to nastrój i klimat jakim jest spowity cały obraz jest nieziemski. Nawiązuje do znanych horrorów z lat osiemdziesiątych ze szczyptą oldschoolu, co jest bardzo charakterystyczne dla tego reżysera. W skrócie mówiąc, "Kostnica" nie jest do bania się, ale cała otoczka jest specyficzna i nęcąca.



Efekty specjalne? Owszem są, ale bardzo delikatne ze względu na dość niski budżet, który nie pozwolił reżyserowi rozwinąć skrzydeł. Niestety minusem jest też widoczność interwencji komputerów, ale jest ich tak mało, że można na to przymknąć oko. Nie psują też za bardzo całości. Nie przelewa się też w nieskończoność krew, ani nie fruwają flaki, ale niektóre sceny są mocne i na pewno spodobają się fanom dreszczowców oraz ponurych klimatów. Okazuje się też, co jednym się nawet podoba, a innym nie, że ożywione trupy rozpadają się w pył, gdy dostaną solą kamienną. Taki sposób znaleźli właśnie bohaterowie, których gra aktorska nie ma sobie nic do zarzucenia i taka jest też moja opinia. Świetnie zagrane, pokazane, przedstawione i bardzo pasują do tego typu filmu.

Kostnica, nie jest jednym z horrorów wielkiego kalibru, ale ratuje siebie dzięki aktorom oraz niepowtarzalnemu klimatowi, który mi bardzo przypadł do gustu. Mimo małych wad scenariusza i tego, że osobiście bym postarała się bardziej o efekty specjalne, to polecam obejrzenie, jeśli lubicie gotyckie klimaty z dawnych lat. Wciąga i przenosi widza do innego świata, w którym po krótkim czasie naprawdę może się odnaleźć. Jeśli chcecie czegoś takiego to właśnie dobrze trafiliście i obejrzyjcie :D Mi się on bardzo podobał, pomimo tego, że ma tyle samo wad co zalet ;)

A co powiecie na czekoladowe pancakes (amerykańskie naleśniki) ? ;)

Dora.

sobota, 8 czerwca 2013

Ciasto Red Velvet


Jest to najbardziej znane amerykańskie ciasto/tort. Cudowne, gęsto i wilgotne ciasto o czekoladowym smaku. Biszkopt jest przełożony i pokryty delikatnym białym kremem co tworzy z czerwonym kolorem ciasta piękny i smakowity kontrast. Nie jest ono trudne w przygotowaniu jak się niektórym może wydawać. Głównie tutaj chodzi o to, aby uzyskać ten czerwony kolor biszkoptu. Cała tajemnica tkwi w barwniku i niezbyt dużej ilości kakao, aby nie stłamsiło ono właśnie tego barwnika. 

Ciasto:
250 g b. miękkiego masła
320 g cukru
2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
4 jajka, skorupki sparzyć wrzątkiem
370 g mąki tortowej
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
szczypta soli
50 g kakao
1 szklanka jogurtu naturalnego
czerwony barwnik spożywczy w żelu (Wilton)

Jeśli nie macie barwnika możecie zrobić ciasto bez niego ;) wyjdzie wam i tak pyszne ciasto.

Piekarnik nagrzać do 160 stopni. Tortownicę (max 26 cm.) wysmarować masłem, dno wyłożyć papierem do pieczenia, znów wysmarować masłem oraz wysypać dno mąką.

Do dużej misy włożyć miękkie masło, cukier i ekstrakt z wanilii. Miksować przez ok 10 min na dużych obrotach, aby masa była puszysta. Cały czas ubijając dodawać po jednym jajku.
Do drugiej miski przesiać mąkę, proszek do pieczenia, sodę, sól i kakao. Dokładnie wymieszać i znów przesiać, dzięki czemu ciasto będzie delikatniejsze. Dodawać stopniowo suche składniki do wcześniej utartej masy maślanej, miksując na małych obrotach. Dodać jogurt i barwnik - barwnik dodawać też stopniowo, miksując na małych obrotach. Najlepiej nabierać go trzonkiem łyżeczki po trochu, po każdym dodaniu barwnika brać drugą łyżeczkę, aby nie nakładać wciąż tą samą, gdyż nawet odrobina ciasta nie może się dostać do pojemniczka z barwnikiem. Dodawać barwnik dopóki nie uzyskamy pożądanego odcienia czerwieni.
Przełożyć do tortownicy i piec ok 40 min, do tak zwanego suchego patyczka. Po upieczeniu, ostudzić i można włożyć na godzinę lub dwie do lodówki, aby ciasto było twardsze i lepiej się dzieliło nam potem na blaty. Następnie ściąć górkę na biszkopcie, długi nóż namoczyć we wrzątku i pokroić ciasto na 3 blaty.

Krem:
500 ml śmietanki kremówki 36 %
1 szklanka cukru pudru (lub trochę więcej jeśli ktoś lubi słodkie)
375 g serka mascarpone
375 g serka kremowego Philadelphia ( ja użyłam serka kanapkowego naturalnego z Lidla)

Śmietankę ubić mikserem na sztywno, następnie dodawać stopniowo cukier puder cały czas ubijając. W drugiej misce zmiksować ze sobą na małych obrotach serek mascarpone i serek kremowy. Potem połączyć mikserem z ubitą śmietanką i do czasu przełożenia tortu trzymać w lodówce.
Krem podzielić na dwie części. Jedną część odstawić do pokrycia potem góry i boków tortu, a drugą część podzielić jeszcze na dwie części i przełożyć nimi blaty ciasta. Gdy tort będzie gotowy wstawić na pół godziny do lodówki ( i tam przechowywać ) i gotowe :D

Mimo, iż przepis długi to wcale nie jest trudny do zrealizowania, więc nie zrażajcie się ;)

Smacznego.

Dora.

czwartek, 6 czerwca 2013

Zdrada pachnie pomarańczami


Zdrada pachnie pomarańczami.

Intrygujący tytuł nieprawdaż ? Tak też właśnie pomyślałam, szukając kilka dni temu czegoś co mnie zainteresuje i napełni chęcią do czytania oraz weną. Autorką okazuje się Iwona Czarkowska, której styl pisania bardzo sobie cenię i bardzo mi odpowiada. Każdą swoją książkę pisze z wielkim sercem oraz prostotą, która przenika przez kartki. Mimo swojej prostoty w wyrażaniu słowa pisanego nie są to książki dziecinne, ani niedojrzałe. 

"Zdrada może mieć różne oblicza, konsekwencje i .. zapachy!"

Dlaczego akurat pomarańcze? Tego Wam nie powiem ;)

Przenosimy się do roku 1981 na południe Polski, gdzie grupa ludzi spędza weekend majowy w niewielkim pensjonacie. Nic niezwykłego. W tym samym czasie złodzieje napadają na bank w pobliskim mieście. Co dziwne milicja dociera po śladach złodzieja właśnie do tego pensjonatu. Jednakże po usilnych próbach i poszukiwaniach zawieszają śledztwo zaraz po wyjeździe gości do domów nie ujawniając nikomu co zostało skradzione. Sprawa na dobre trafia na do sterty innych spraw niewyjaśnionych i odchodzi w zapomnienie. Mijające lata wyniszczają pensjonat w Groblach Olszanickich, gdzie tam spędzała weekend grupka znajomych z 1981 roku, aż w końcu ten upada całkowicie. 
Po 30 latach pojawia się syn zmarłego właściciela, który postanawia go wyremontować i przywrócić do życia. Zatrudnia specjalistę od marketingu, a ten wpada na pomysł zaproszenia tych samych ludzi z 1981 roku. Sprawa napadu na bank znów powoli rusza w stronę wyjaśnienia, czy to dzięki przyjazdowi tej właśnie grupki znajomych?



Cudownie napisana książka :) Piękne opisy nie zajmujące, jak przeważnie bywa, większości stronic lektury. Akcja rozgrywana stopniowo, nie za szybko ani nie za wolno, a dalej już trzyma swoje tempo, wprowadzając powoli w świat zagadki. Dodatkowe informacje oraz ciekawostki dopasowują się do fabuły nie psując przebiegu zdarzeń i nie odrywając czytelnika, aby ten mógł się chwilę zastanowić. 

Ogółem książka bardzo ciekawa i bardzo wciągająca, idealna na leniwe wieczory, aby móc się oderwać od rzeczywistości. Nie opisuje ani nie opowiada o odległych czasach, 30 lat do tyłu w książce to nie jest tak dużo jakby mogło się wydawać. Potem wracamy do swojego wieku, a opisywanego roku 2011. Dla wielbicieli zagadek połączonych z odrobiną historii to prawdziwie Dobra Książka. Wydarzenia nie gmatwają się co jest wielkim plusem według mnie. Wiele razy natknęłam się, że mimo iż w książce jest wprowadzenie do właściwej akcji to jednak na końcu zawsze było chociaż małe wyjaśnienie przez jednego z bohaterów co do przeczytanej całości przygód. Nie podoba mi się to i myślę, że większości też, ponieważ chyba dużo lepiej samemu wiedzieć wszystko po kolei i samemu odkrywać to co trzeba, niż na końcu dowiedzieć się wszystkiego co było potrzebne od początku. No chyba, że to jest horror i to film np typu "Sillent Hill" ;) to wtedy można to jeszcze jakoś przeżyć.

Nie ma co czekać, szukajcie, kupujcie i czytajcie, bo jest tego warta :D

Mimo, że "zdrada pachnie pomarańczami", ja jako przekąskę wybrałam muffinki cytrynowe z lekkim kremem :)

Dora.

wtorek, 4 czerwca 2013

Iron Man 3


Iron Man 3

Dzisiaj coś troszeczkę z totalnie innej beczki :D Otóż ostatnio udało mi się obejrzeć w końcu ostatni i chyba najlepszy film o Tonym Starku. Nie muszę go chyba przedstawiać. Wszyscy go znają i chyba większość uwielbia. Mnie do filmów akcji bardziej przekonał mój chłopak, wcześniej już oglądałam Iron Man 1 i 2, ale dzięki Niemu na trzecią serię przygód czekałam z jeszcze większym zniecierpliwieniem.

Tony Stark - Iron Man, z charakteru narcystyczny i nieco egoistyczny, ale zarazem łączy w sobie to co tak bardzo kochamy, czyli moc i odpowiedzialność super bohatera. W trzeciej części pojawia się jeszcze jeden wątek, który nasuwa się od razu sam przy oglądaniu "czy Iron Man istnieje bez zbroi chroniącej ciało?". Odpowiedzi na to pytanie usilnie szuka się podpatrując kolejne poczynania bohatera i śledząc każdy najmniejszy jego krok. Ponadto pojawiają się dwie postaci, czarne charaktery, które okazują się być jedną i tą samą, oddające jednocześnie hołd klasyce kina oraz współczesnym adaptacjom komiksów.



Coś głębiej o "Iron Man 3", otóż przenosimy się o 13 lat wstecz, aby móc od początku przestudiować niektóre z ważniejszych wątków powstania Iron Mana, a także poznać osoby, które w czasie teraźniejszym znów o sobie przypomniały. Następnie pojawia się okrutny terrorysta, Mandaryn, który chce dopaść prezydenta poprzez bitwy, małe wojny i powolne zabijanie, dzięki czemu, jak twierdzi, daje mu lekcje życia na świecie. Gdy Stark w mediach zwraca się do Mandaryna i podaje swój adres obiecując, że będzie na niego czekał, cała akcja właśnie się rozpoczyna. Podstępne działania wroga niszczą świat Starka, a ten wyrusza w podróż w poszukiwaniu zemsty, która jednocześnie wystawia na próbę siłę jego charakteru i ducha walki. Dzięki niepozornemu chłopcu udowadnia wszystkim i sam sobie, że jego pomysłowość i instynkt idąc razem w parze czynią go Iron Manem bez zbroi, ale czy na pewno?



Niespodziewane zwroty akcji, ogrom efektów specjalnych, ale nie dających odczucia przesytu, co dodaje jeszcze większego charakteru całemu filmowi. Także efekty, wybuchy i inne najróżniejsze zadziwiające pomysły współtwórców nie przysłaniają samej opowieści o Człowieku z Żelaza. Najlepsze jest to, że mimo długości filmu, akcja toczy się dość szybko, ale i nie przelatuje z jednej sceny w drugą. Wszystko jest robione z umiarem. Całość balansuje pomiędzy wspaniałą akcją, a uwielbianym przez wszystkich humorem w postaci ciętych ripost. Sceny dramatyczne, nie dobijają, ani nie dają poczucia przytłoczenia widzowi, kończą się humorystyczną pointą co finezyjnie rozładowuje ciężkawą atmosferę.



Osobiście jestem porażona (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) postacią i grą Roberta Downeya Jr. Podobał mi się każdy film z trylogii, ale ten moim zdaniem jest najlepszy. Najciekawszy i najbardziej wciągający oraz najbardziej wyczekiwany. Reżyser i współtwórcy naprawdę się postarali na ostatnią część przygód tego superbohatera. Wielka szkoda, że to właśnie ostatnia, bo jeśli do tego filmu mieli tak dużo pomysłów i naprawdę zaskoczyli to ciekawe co by im przyszło do głowy, gdyby miały być kolejne części.

Popsuli w jednej kwestii - dubbing. No okropnie się to ogląda w wersji dubbingowanej, poprzednie były z lektorem i moim zdaniem ta tez powinna być z lektorem. Głosy polskie w ogóle nie dopasowane do postaci, jak np drobna osóbka może mieć głos konkurujący z rosłym drwalem? W życiu bym nie pomyślała, że np Tony'emu Starkowi można podłożyć tak okropny głos, przecież on psuł całą tak fantastyczną postać. Tego nie rozumiem i usilnie będę poszukiwać wersji z lektorem, może znajdę, i obejrzę z wielką przyjemnością jeszcze raz :)



Wszystkim fanom Iron Mana, filmów akcji, komiksów czy po prostu fantastyki polecam obejrzeć, bo naprawdę warto. I nie słuchajcie i nie czytajcie opinii mocno jadących po tym filmie, bo zdania będą zawsze podzielone, a swoją ocenę możecie wyrobić tylko sami poprzez obejrzenie go właśnie :)

Obejrzane z kawałkiem ciasta Red Velvet i pyszną mrożoną kawą :D

Dora.

sobota, 1 czerwca 2013

Babeczki kokosowo - waniliowe na Dzień Dziecka


Babeczki kokosowo - waniliowe z fioletowym kremem śmietankowym i kolorową posypką idealnie nadają się na Dzień Dziecka, ale i również jako po prostu coś słodkiego w domu :)
Przepyszne i delikatne, o cudnym smaku wanilii z kokosem. Fioletowy kolor kremu uzyskałam dzięki barwnikowi spożywczemu firmy Wilton w żelu. Można je znaleźć na allego.pl lub innych stronach poświęconych wypiekom. Jest to trzeci rodzaj barwników jaki kupiłam. Wcześniej próbowałam barwników w płynie mało znanej firmy, a także innych też w żelu, ale żeby choć trochę zabarwić musiałam użyć prawie całe pudełeczko jednego koloru. A w tych od Wilton'a wystarczy odrobina, aby kolor zaczął się pojawiać, a dodając go coraz więcej po trochu, uzyskujemy bardziej intensywne kolory.

Ciasto:
5 całych jajek
1 szklanka cukru (nie cała)
1,5 opakowania cukru waniliowego
1 i 1/3 szklanki oleju
2 szklanki mąki tortowej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/4 łyżeczki sody
szczypta soli
1 - 2 szklanek wiórków kokosowych

W dużej misce roztrzepujemy jajka, dodajemy oba cukry i ucieramy. Następnie dolewamy olej i wszystko razem łączymy. Do osobnej miski przesiewamy mąkę, proszek do pieczenia, sodę i dodajemy sól, mieszamy. Suche składniki dodajemy stopniowo i powoli do składników w dużej misce. Gdy wszystko się ze sobą połączy dosypujemy wiórki kokosowe i mieszamy. Ciastko przekładamy do papilotek do muffinek na połowę ich wysokości (najlepiej jak papilotki będą umieszczone w specjalnej blasze z otworami lub ciasto będzie bezpośrednio w foremkach silikonowych). Pieczemy przez 15 - 19 min do tzw suchego patyczka, w piekarniku nagrzanych do 170 stopni.

Krem:
600 ml śmietanki kremówki 36 % lub 30 % (ja używam 30%owej, bo jest mniej tłusta i lepiej smakuje)
250 g mascarpone
cukier puder
ekstrakt waniliowy
fioletowy barwnik spożywczy w żelu
posypka kolorowa

Śmietankę ubijamy w dużej misce na sztywno, w międzyczasie dosypujemy cukru pudru tak, aby stopień słodkości nam odpowiadał i dodajemy trochę ekstraktu. Gdy śmietana będzie ubita dodajemy mascarpone i wszystko dalej miksujemy, aby nie było grudek. Następnie na koniec trzonka łyżeczki do herbaty nabieramy odrobinę barwnika, dodajemy do masy (jeśli dotkniemy masy trzonkiem łyżeczki, nie możemy już go użyć ponownie do nabierania barwnika) i całość miksujemy, aby barwnik się równo rozprowadził. Jeśli kolor jest zbyt blady, powtarzamy czynność z dodawaniem barwnika dopóki kolor kremu nie będzie według nas odpowiedni ;)
Potem wystudzone babeczki dekorujemy kremem za pomocą rękawa cukierniczego lub po prostu łyżką i posypujemy kolorową posypką. Tak przygotowane babeczki należy trochę schłodzić i potem przechowywać w lodówce.

Gotowe :)

Smacznego :)

Dora.